Jako, że pogoda dziś się popsuła (akurat na weekend, po całym tygodniu piekielnych upałów), z czystej ciekawości obejrzałam pewien film. Tak, właśnie film "Lucky Luke" z 2004 roku.
Film ten długo leżał, kurząc się w czeluściach szafki... i doszłam do wniosku, że powinnam go tam zostawić.
O ile zapowiadał się w miarę ciekawie, to praktyka wyparła teorię.
Od pierwszej do ostatniej minuty - klapa. Tak właściwie to wyłączyłabym go już po pół godzinie, ale fabuła była taaaaaak wciągająca, że z nudów malowałam paznokcie i po prostu nie chciało mi się wstawać z fotela.
Po pierwsze: właśnie fabuła. Nijak nie ciekawa, maksymalnie trzy interesujące momenty w całej produkcji.
Po drugie: dubbing! GOD, SAVE THE QUEEN! Jeśli mam oglądać po-raz-enty film, w którym postacie mówią głosami J. Boberka czy O. Lubaszenki, to już wolę czytać książkę telefoniczną. Oczywiście, nie mówię, że z w/w głosami jest coś nie tak, często fajnie dopasowują się do filmu, no ale błagam! Ileż można?! Abstrachując od tego, że dla mnie dubbing w filmie W OGÓLE jest zamachem na widza, aktora, reżysera i dobry smak. W animacjach to zabieg niemal konieczny, ale w filmach jest po prostu kradzieżą głosu.
Po trzecie: No dobra, niech będzie; jest Dziki Zachód, są Bracia Daltonowie, jest Lucky Luke... UPS! No chyba nie bardzo.
O ile film z założenia raczej powinien opowiadać o sławnym kowboju, o tyle, nota bene, owego kowboja jest w nim najmniej. Wciska się do akcji parę razy, na minutkę lub dwie, pomacha rewolwerkiem i PYK! Już go nie ma.
Niby racja, że oryginalny tytuł to "Les Dalton", ale raczej niebo by nie spadło, a góry nie zadrżały, gdyby bardziej się postarali i dali Luke'owi scenariusz dłuższy niż na dwie kartki A4. Ale kto zrozumie reżyserów...
Tak więc, moi kochani, zdecydowanie odradzam. No, chyba, że ktoś naprawdę gustuje w tego typu filmach i nie przeszkadzają mu te... hmm... MAŁE niedociągnięcia.
![]() |
| Nie wiem, jak to skomentować... Na pewno jest im wesoło :P |
AGRA

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz